O płonącym Kościele w Polsce

Świat wartości chrześcijańskich rozpada się na naszych oczach, a my nie wiemy, co z tym robić: uciekać czy gasić pożar.

Od kilku dni Hagia Sophia jest znów meczetem. Nie sądziłam, że w XXI wieku będzie mi dane oglądać „ponowne” zdobycie przez muzułmanów najważniejszej dla wschodnich chrześcijan świątyni. To przejęcie, jak przystało na czas „dialogu międzyreligijnego”, odbyło się w pokoju, bez rozlewu krwi, można by rzec z kulturą, gdyby nie zaproszenie na uroczystość konwersji papieża Franciszka, głowy katolickich Kościołów wschodnich, które miało wydźwięk nie mniej upokarzający niż splądrowanie bazyliki w 1453 roku przez żołnierzy sułtana Osmana.

Zamiana Hagii Sophii w meczet to bez wątpienia symbol czasu. Symbol procesu cywilizacyjnego, którego częścią są płonące katedry we Francji. Zdjęcia pożarów podpalanych katolickich świątyń to nic innego jak obraz upadku świata chrześcijańskiego w Europie. Tak, jesteśmy tego świadkami, ale i uczestnikami. Bo – nie pocieszajmy się – ten proces nie zachodzi gdzieś w Europie, on dzieje się też w Polsce. Świat wartości chrześcijańskich rozpada się na naszych oczach, a my – jak pisze Aneta Liberacka na portalu Stacja7 – nie wiemy, co z tym robić: uciekać czy gasić pożar.

Czy uciekać, jak miliony Europejczyków i coraz więcej Polaków? Jak Sławomir Jastrzębowski, były redaktor naczelny „Super Expressu”, który swoim tekstem w „Do Rzeczy” rozpoczął w internecie gorącą dyskusję i lawinę deklaracji: za i przeciw. I ja, jak wielu innych, za Aliną Petrową-Wasilewicz w Stacji7 powtórzę: zostaję.

Ja zostaję, bo tu, w Kościele, naprawdę spotkałam Chrystusa. Nie wytwór rozumu czy emocji, nie efekt dociekań teologicznych czy filozoficznych, ale realnego, żyjącego Chrystusa. Tu i teraz zostałam przez Niego realnie dotknięta. Chyba po raz pierwszy mówię o tym publicznie. Nigdy nie lubiłam słowa „świadectwo”, ale tak to się nazywa. I pewnie nigdy nie będę już o tym pisać, bo jak przełożyć na język pojęć zmysłowych to, co dzieje się realnie, ale w innej rzeczywistości, tej, do której zmierzamy? I co daje duchową pewność? I co zmienia perspektywę życia? Dlatego zostaję. I dlatego, że tylko tu, w Kościele, mam dostęp do sakramentów.

Nie znaczy to, że nie czuję, jak robi się tu coraz bardziej duszno. Czuję swąd spalenizny, czuję płomienie ognia, które trawią świat chrześcijańskich wartości. To nie tylko rysy na witrażach, o których pisze Jastrzębowski, to już chwieją się fundamenty całej budowli. Ale wbrew temu, co pisze były dziennikarz – winni temu są nie tylko „czarni”. Winni są wszyscy – świeccy i duchowni, którzy w nim jeszcze zostali, i ci, którzy żłobiąc rysy i podkładając ogień, z niego uciekli.

Kościół to wspólnota, w której każdy ma zadania, jest za coś odpowiedzialny i każdy swoim życiem odciska ślad na całości. Dlatego mamy prawo i obowiązek, czego uczy Chrystus, zwracać sobie nawzajem uwagę na jakość tego śladu, by był on czymś więcej niż brakiem zgorszenia, które osłabia wiarę innych.

Nasze wspólne świadectwo jest słabe. Nie potrafimy młodym pokoleniom pokazać piękna wiary, Ewangelii, życia sakramentalnego. Rodziny w dużej części są już rozbite, nie przekazują wiary. Nie przekazuje jej też szkoła, bo na lekcjach katechezy można uczyć o religii, ale nie zaszczepić wiarę. Zostaje więc parafia, ale i tu braki są potężne. Musi zmienić się forma duszpasterstwa na bardziej zindywidualizowaną, dostosowaną do czasów, w której większość młodych, samotnych, pogubionych szuka drugiego człowieka. To on jest przecież drogą Kościoła. Co nie znaczy, że mamy zmieniać nauczanie Chrystusa, luzować prawo kanoniczne, ale pokazywać sens drogi, która daje pełnię i szczęście. Ale do tego potrzeba pięknych rodzin, lecz też mocnych świadectwem duszpasterzy. Wielu takich jest, to prawda, znamy ich przecież, ale zbyt wielu zajmuje się, oprócz duszpasterstwa, różnego typu dziełami. W moim przekonaniu to trwonienie powołania, którego skutki już widzimy. Nie uratujemy Kościoła i wiary, jeśli nie będziemy jako wspólnota wiarygodni, jeśli nie będziemy walczyć z pedofilią, prowadzić uczciwych dzieł kościelnych, walczyć z kościelno-polityczną korupcją, z tolerowaniem polityki w Kościele, obojętnie jakiego koloru. Każdy polityk ma obowiązek realizować nauczanie społeczne Kościoła w życiu publicznym, ale żaden nie ma prawa wykorzystywać Kościoła do osobistych czy partyjnych celów. I żaden biskup nie powinien na to pozwalać. Potrzebujemy wyrazistych i wiarygodnych pasterzy. Potrzebujemy biskupów dających przykład ewangelicznego życia, pokornych i odważnych w głoszeniu Ewangelii, miłujących każdego człowieka. To ostatni moment. Nikt nie obiecał, że irlandzki scenariusz nie może powtórzyć się nad Wisłą.•